wtorek, 9 września 2014

Jak zostałam hodżą...

Byłam dziennikarką. Całe dorosłe życie podążałam obraną drogą, w myśl zasady: jest dobrze - po co psuć. Trochę głupio zrobiłam wiedząc, że zawsze miałam apetyt na podróże. Jakoś nigdy nie założyłam, że mogę wypodróżować na stałe i przydałby mi się jakiś międzynarodowy, ponad podziały graniczne, zawód. Pewnie da się być dziennikarzem podróżniczym, ale nie mam talentu jak Cejrowski, czy zaplecza jak Wojciechowska. Ani ogarnięcia jak wszyscy Ci piszący książki podróżnicy, którzy sobie wszystko wymyślają sami, biorą plecak i jadą w tereny pachnące malarią.

Głupio zrobiłam, ale nie żałuję, bo dziennikarstwo rozwija wszechstronnie. Zwłaszcza lifestylowe przydatne jest w codziennym stajl lajfie. Przynajmniej jedząc kebaba wiem, czym jest przesączony, i w co ten konkretny tłuszcz mi wejdzie. Było ekstra.

Jednak, choć zabrzmi to patetycznie, lub bardziej pathetic - kiedyś umrzemy wszyscy, więc fajnie próbować różnych rzeczy, bo nuda to strata czasu.

No i zostałam nauczycielem języka angielskiego w tureckiej podstawówce. Rok szkolny dla nauczycieli się zaczął, dzieci przyjdą za tydzień więc jeszcze będzie czas na przeklinanie swojego losu. Póki co jestem wielce podekscytowana powrotem do szkoły i przeglądając podręczniki już mam ochotę ścigać się z innymi dziećmi - kto pierwszy zrobi zadanie numer 4 (oczywiście mam nadzieję wygrać).

Parę ciekawostek o tureckiej szkole:

- nauczyciel wygląda jak dentysta - na schludne, zazwyczja modne (jestem w prywatnym koledżu dla bogatych dzieci, których kieszonkowe to pewnie cała moja pensja) ubranie - zarzucone mają fartuchy. Białe, lekarskie kitle. Nie wiem jakie jest zadanie tych wdzianek (we wszystkich szkołach takie nauczycieli obowiązują), ale czuję się jeszcze potężniejsza :)

- nauczyciele dotykają dzieci. I to jak dotykają! Wczoraj widziałam 10latkę ściskającą się z wuefistą. I z całą odpowiedzialnością stwierdzam za księdzem, że "dzieci same lgną". Nie widzę w tym żadnych podtekstów, bo to nie pierwsza szkoła, w której widzę, że nauczyciele przekazują dzieciom ciepło niemal rodzicielskie (a może nawet większe). Kiedy przestawiam umysł na RESET i uczę się od nowa postrzegania rzeczywistości myślę, że jest to mega fajne. Ja pamiętam moją nauczycielkę, która rzuciła w ucznia czekoladą, którą jej podarował. Tu się cackają i jest miło :)

- mimo powyższego cackania dzieci nie wydają się być bezczelne.  Zaryzykuję nawet, że znacznie bardziej respektuje się tutaj status nauczyciela i nie fajnie jest gdy ten się wkurzy. Dzieci siedzą cicho. Do czasu aż się znudzą. A potem szaleją, ale wciąż są miluchne.

- o tytuowaniu się nazwajem przez Turków nagram na pewno odcinek na mój kanał YOUTUBOWY. Ale wszyscy zwracają się do siebie imieniem + nauczycielem (Hoca - czytaj HODŻA). Jest więc Dilek Hoca, Duygu Hoca i Kaja Hoca :D

- bardzo popularny w Turcji, zwłaszcza w prywatnych szkołach, jest serwis bus. To znaczy rano spod domu zabiera mnie busik, potem zabiera jeszcze innych belfrów i sobie razem jedziemy do szkoły. Potem nas odwozi. Miłe to strasznie i wygodne, zwłaszcza  w Stambule, który jest fatalnie skomunikowany na obrzeżach, a odległości są potworne. Mogę sobie więc pospac do siódmej, tragedii nie ma.

Oczywiście szkoły są różne. Ja miałam dużo szczęścia, że wstrzeliłam się dzięki pomocy koleżanki na jej miejsce w prywatnym koledżu, blisko parku i jeziorka, tylko 30 minut drogi busem od domu i miłymi ludźmi dookoła. Dam znać jak mi idzie :)

niedziela, 17 sierpnia 2014

Założyłam VIDEOBLOGA :)

Dlatego, że zdecydowanie wolę mówić niż pisać i jestem absolutną klęską jeśli chodzi o stwierdzenie „Milczenie jest złotem” – założyłam kanał na YOUTUBE.

Pomysł powstał jeszcze zanim do Turcji przyjechałam. Zapakowałam cały ciężki sprzęt, który zajął mi połowę walizki, z mocnym postanowieniem stworzenia videobloga.

Kiedy wreszcie dotarłam do kraju na styku kontynentów okazało się, że wiem o nim naprawdę niewiele i nie wiedziałam o czym mogę publicznie opowiedzieć skoro nie mam nic do powiedzenia. Pomysł więc musiał poczekać, wiedza musiała się poszerzyć.

Wciąż jest wiele tematów, na które nie umiałabym się swobodnie wypowiadać. To w końcu niecały rok. Ale w miarę upływu czasu i nowych doświadczeń będę dzielić się z Wami spostrzeżeniami.
Zanim zaleje mnie fala hejtu (której się spodziewam – patrz niżej) muszę się wyżalić, że czym innym jest kręcenie filmu w oparciu o scenariusz, co robiłam przez ostatnie 6 lat, a czym innym gadanie z głowy do kamery przez 20 minut (i jednoczesne skupianie się na mimice, kadrze, dźwięku, przekazie, poprawności politycznej…).
Podejść zrobiłam wiele, bardzo się starałam, jednak przez jakiś czas musicie zadowolić się trochę pociętymi filmikami i poczekać na moje obycie.




Czemu wspomniałam o hejcie… Zaczynam od spokojnych tematów, ale już nakręciłam i przygotowuje kolejne: o stereotypach związanych z Turkami, o stereotypach związanych z cudzoziemkami w Turcji, o przyjemnych i frustrujących różnicach międzykulturowych… Nie wszystkie z tych tematów są „wygodne”i łatwe. A własne zdanie nie zawsze w Internecie popłaca (pozdro Panie Cejrowski).

Zapraszam do oglądania – W KAŻDĄ NIEDZIELĘ coś nowego :) Taka będę zorganizowana! O! :)
I na początek, o tym co wpływa na absolutnie każdy aspekt życia cudzoziemki w Turcji. JĘZYK.




PS. W razie jakichkolwiek sugestii, dobrych rad, (pochwał :P) i innych takich takich – chętnie otrzymam komentarz lub maila haloturcja@gmail.com




środa, 6 sierpnia 2014

Czemu nie warto bawić się z tureckim dzieckiem w "a kuku"

Kiedy pierwszy raz weszłam w interakcję z tureckim niemowlęciem w postaci siostry mojego boja - nie onieśmielił mnie fakt nieznajomości tureckiego.

Bobasy mają w nosie w jakim języku mówi buzia tej Pani.

I jak wszystkie polskie dzidziusie i ten maluszek polubił zabawę w "a kuku", polegającą na chowaniu się, gwałtownym "odsłanianiu" i kukaniu. Głupie to strasznie, ale jak dzieciak się śmieje to i nakręca do jeszcze intensywniejszej zabawy.

Domownicy uśmiechali się pod nosami, coś tam mówili, ale jestem już przyzwyczajona do obgadywania mnie przy mnie i nie robię z tego powodu awantur. Zawsze sobie myślę, że mówią coś miłego... :p

I tak się bawiłyśmy przez wieeeele miesięcy, przy każdej okazji, przy ludziach, nie przy ludziach, kiedy wszystkie inne zabawy nudziły się po pięciu minutach, a kukanie zawsze konczyło się słodkim rechotem małej.

Któregoś razu zostałam oświecona przez postronną koleżankę. Kuku znaczy tyle co.. cipka.

Dziękuję.

Kurtyna.


sobota, 2 sierpnia 2014

Kostium kąpielowy dla muzułmanki

Zawsze zastanawiało mnie jak konserwatywne muzułmanki plażują...

Pozasłaniane na co dzień chustami, w długich płaszczach, długich rękawach w 35 stopniowym upale...
Przy okazji ani kropli potu na czole, podczas gdy ja w zwiewnej sukience spływam z autobusowego fotela.

Na ostatnich wakacjach było mi dane zobaczyć muzułmańskie bikini (lub raczej burkini). Głupio było jednak robić bezczelnie zdjęcia więc proszę skupić wzrok na lewej, górnej części fotografii. Na niebieskim punkcie.


(przy okazji proszę się nie przejmować resztą zdjęcia, zagrzebany został ostatecznie ocalony, i tyle na ten temat)



Na stronie internetowej producenta wyczytałam, że materiał nie ogranicza ruchów i pozwala poczuć w wodzie całkowitą swobodę.

Wygląda jednak na to, że zakrywanie całego ciała podczas kąpieli nie jest bardzo popularne, bo przez kilka dni urlopu widziałam tylko jedną Panią w takim outficie. Dojrzałam kilka niewiast odpoczywających pod parasolem w pełnym rynsztunku, nie zdecydowały się jednak na kąpiel. 
Być może dalej w kierunku wschodnim widok laski w bikini na plaży budzi powszechne zgorszenie, a absolutną normą jest paradowanie w płaszczyku przeciwdeszczowym

Co kto lubi lub cokolwiek sprawi, by mieć czyste sumienie... (z praktycznego punktu widzenia, można też olać przedsezonowe diety)
Nie mnie oceniać czy emancypacja i wyzwolenie religijne to coś czego pragną kobiety na całym świecie. Póki nikt mi nie zakaże podejmowania własnych wyborów - nie czuję potrzeby zbawiania świata czy krytykowania czegokolwiek i kogokolwiek.







czwartek, 31 lipca 2014

Kult piłki nożnej


Każdy naród ma ulubione tematy konwersacji. W Polsce to chyba niewłaściwa pogoda (bo to nie zawsze chodzi o brzydką), trudności dnia codziennego i sezonowo tęcza na Placu Zbawiciela.
Dobra - generalizuję. Ale czy da się porównywać życie tu i tam bez wyciągania ogólnych wniosków?

Ulubione tematy Turków to w moim odczuciu polityka i... piłka nożna.
Na jednym z facebookowych forów dla emigrantów w Stambule jedno z dziewcząt żaliło się ostatnio na to, że jej randkowicz odwołał spotkanie ze względu na ważny mecz.

"Każdy ma jakiegoś bzika" i niemal każdy turecki przedstawiciel płci brzydkiej ma bzika na punkcie kopania piły.
Doświadczam tego na własnej skórze już od trzeciej randki z moim ukochanym, kiedy to zaproponował, byśmy poszli do "tego konkretnego pubu, bo tam można obejrzeć mecz." Dzisiaj już wiem jak wiele poświęcenia kosztowało go dzielenie uwagi pomiędzy mną, a ekranem i na pewno już wtedy musiał mnie bardzo lubić, skoro sobie na to zasłużyłam.

W Stambule są 3 główne drużyny: Fenerbahce, Galatasaray i Besiktas. Każda z nich ma setki tysięcy swoich wiernych wyznawców. Nie trzeba być fanem sportu, by wiedzieć, że zbliża się ważny mecz. Na ulice wylewają się kibice w klubowych koszulkach. Gdy są w grupie - śpiewają i skandują głośno "coś po turecku". Nie można przeoczyć.

W odpowiednie atrybuty kibica można zaopatrzyć się w wyjątkowych pod względem asortymentu sklepach. Moja wiedza ogranicza się jedynie do Fenerium (Fenerbahce), bo nie sądzę, bym mogła powiedzieć, że staram się dbać o dobre relacje w związku i jednocześnie odwiedzam sklepy znienawidzonej przez mojego lubego drużyny. Jedno drugie wyklucza.

Możemy sobie kupić rzeczy tanie: koszulki, chorągiewki, zapalniczki i inne takie takie. Możemy sobie kupić rzeczy drogie: zegarki, biżuterię z kamieniami szlachetnymi, kartę kredytową...



Nie chodzi o to, by odwiedzać ten sklep w przypadku meczu i potrzeby szalika. Są to użyteczne na co dzień i nawet czasem niezłej jakości przedmioty. Sama miałam chrapkę na pewien sweterek z wyszytym złotym logiem. I ja ładnie wyglądałam i chłopiec mój był szczęśliwy. Ostatecznie nie kupiłam ze względu na cenę...
Ale każdy Turek cieszy się z takich zakupów - ma coś z logiem ulubionej drużyny i wspiera finansowo "swój klub". Kobiety wiedzą czym jest dobre samopoczucie wywołane zakupami. To coś w tym stylu.
"Nasz" klub ma prócz sieci sklepów - sieć hoteli i sieć restauracji. Jeszcze nie byłam, jak pójdę - opowiem.

Jeśli aktualnie nie ma rozgrywek, o których warto porozmawiać z kolegami - można popokazywać sobie nowy kubek z logiem, czy jadowicie acz żartobliwie posprzeczać się w stylu "Twoja drużyna jest głupia".

Ostatnie "mój Turek" oznajmił mi, że kupi sobie wszystkie (3) koszulki z nowej kolekcji ich strojów piłkarskich... Co za kibol!



Ps. Mam swoją ulubioną gąbkę, polskiej marki Syrena, którą przywożę sobie tutaj z Polski. Gdy zapytałam ostatnio Ozana czy również takowej pragnie - odpowiedział: "Tak, żółto - niebieską"









W podróży: Aleksandria (Troas)

Jak wspominałam - nie oglądam zdjęć przed zwiedzaniem. Nie robię sobie w głowie fałszywych obrazów, a że coraz trudniej jest mnie zaskoczyć czymkolwiek - ułatwiam to światu, bo bardzo lubię być zaskakiwana.
Na jednym z przydrożnych znaków, podczas wakacji w Assos, rzucił mi się w oczy i zapłonął światłem żądzy poznania napis - Alexandria 60. Nie wiedziałam do tej pory gdzie się znajduje i w jakim jest stanie, ale wiedziałam, że jest to miasto założone przez Aleksandra Wielkiego. Brzmi poważnie.

Postanowiliśmy się wybrać, chociaż ta szcześćdziesiątka nie wydawała się szczególnie atrakcyjna, biorąc pod uwagę pogodę, ilość wypitej poprzedniej nocy raki oraz fakt, że droga ta autostradą nie jest, a krętą, wąską ścieżką przez górki i pagóki. 40 km/h - max.

Po drodze odwiedziliśmy "świątynię Władcy Myszy" (Apollon Smintheion), której historia powstania jest bardziej wydedukowana niż poznana.
Jedną z legend jest ta, w której Apollon zesłał na Greków "zarazę", w postaci ataku myszy, które zeżarły wszystkie skórzane elementy ich ekwipunku. Wierzono, że tak jak bóg może rozpocząć tak może i zakończyć zarazę. Wyrocznia nakazała wybudowanie świątyni w miejscu uderzenia bożego gniewu. I oto jest.






Zmęczeni  krętymi ścieżkami, przerażeni brakiem gotówki (spodziewając się drożyzny za bilet wstępu) dotarliśmy....
Miasto okazało się bardzo zrujnowanym miejscem, bez infrastruktury w postaci budki z biletami, ludzi zero... Nieco zdziwiło mnie to, że starożytne miasto opisywane w książkach to obecnie tylko kupa kamieni. Wciąż działa na wyobraźnię, ale to tylko tyle?








Oczywiście okazało się, że Alexandria (Troas) - to inne miasto, założone przez jednego z generałów Aleksandra Wielkiego, nazwanejego imieniem ku jego czci. Napis w nawiasie nie powinien być przeze mnie zignorowany, bo ostatecznie doczytałam, że Aleksandrii w owych czasach było wiele, a ta właściwa znajduje się w ... Egipcie.

Spędziliśmy tam kilkanaście minut i ruszyliśmy spowrotem, po pięknych turckich dróżkach...










Więce o tej Aleksandrii - na tym fajnym blogu:
http://turcjawsandalach.pl/content/aleksandria-troas

środa, 30 lipca 2014

W podróży: Assos

Koniec Ramazanu to kilka dni wolnego dla wszystkich. Święto wagi naszego Bożego Narodzenia (tyle, że latem). Kto może bierze 2 dni wolnego i ma 10 dni na wypad do jednego z licznych tureckich kurortów. Bo wakacje zagraniczne to dla Turków prawdziwa męka organizacyjna i finansowa w związku z polityką wizową (trzeba do tego dołożyć fakt, że rodzina turecka to rzadko kiedy tylko jedno dziecko do ogarnięcia). Osobiście nie znam nikogo kto wybrał się poza kraj.
Trzeba się również dobrze pogimnastykować, by spokojnie zacząć wyjazd. Całe masy ludności opuszczające miasta w tym samym czasie równa się - korki.
My wraz z przyjaciółmi wybraliśmy się nad Morze Egejskie, do Assos. Pod namiot - bo wszystko inne zarezerwowane, a ceny wywindowane.
Wyjechaliśmy w środku nocy z nadzieją na pięciogodzinną podróż, jakże naiwnie myśląc, że dotrzemy do pustej jeszcze łódki w Canakkale, która wraz z autem zabierze nas na drugi brzeg.

4 godziny w drodze - 3 godziny w pełnym słońcu, sunąc niczym leniwiec po gałęzi, dotarliśmy wreszcie na łódź, a stamtąd do Assos to już szybko.



Pominę wszystkie perypetie z poszukiwianiem campingu, rozkładaniem namiotu, dmuchaniem materaca, spuszczaniem powietrza z materaca, ponownym dmuchaniem materaca, itd...

Okolica piękna. Mało popularne wybrzeże z plażą składającą się ze ślicznych kamyków, prawdopodobnie z Ikei, czystą wodą, w której zanurzenie daje widok niczym akwarium pełne ryb. Tylko szkoda, że ja nie lubię plażowania.

Mam w zwyczaju NIE oglądanie żadnych zdjęć przed podróżą. Również śledzenie mapy w poszukiwaniu ciekawych okolic PRZED urlopem nie wchodzi w grę. Tym bardziej radość była większa gdy okazało się, że okolica zasiana jest antycznymi ruinami, które tak uwielbiam za sprawą omawiania mitologii w szkole podstawowej oraz zamiłowania do filmów typu "Troja" czy "Aleksander". Zawsze sądziłam, że tego typu miejsca będzie mi dane zobaczyć kiedyś, w Grecji. A tu i Troja i Aleksandria i ruiny starożytnych świątyń - w zasięgu naszego auta. W Turcji.

W dodatku samo dotarcie do tych miejsc to szał dla oka. Nieprzyjazne kamieniste tereny, sucha ziemia, a do tego kwitnące drzewa i krzewy, morze błękitne jak na filmach, grecka wyspa po drugiej stronie. Tureckie wioski z kamiennymi domami same w sobie wyglądają jakbyśmy podróżowali wehikułem czasu.


Dzisiaj o Akropolu w Behramkale i pozostałościach po starożytnym mieście Assos.



Miasto usytuowane było na wzgórzu, zdecydowanie nadaje się na epickie fotki na fejsbuka. W oddali rysuje się widok greckiej wyspy Lesbos, która kojarzy się wszystkim jednoznacznie, ale za daleko by cokolwiek zobaczyć i się przekonać.

Najładniejszą częścią Akropolu była Świątynia Ateny wybudowana około 530 r p.n.e. Turystów tego dnia nie ma zbyt wielu, być morze z powodu żaru z nieba, który o tej porze roku skutecznie zniechęca do ruszenia małym palcem u stopy.
Po samym mieście zostało niewiele, fragmenty murów, wież, zbiornika wodnego... Moje ulubione miejsce to teatr.
Nie będę pisać szczegółowo o historii, bo o tym w Internecie w bród.















Ciąg dalszy nastąpi.



piątek, 18 lipca 2014

Zakupy w mięsnym

Jedną z rzeczy, które najbardziej zachwyciły mnie w Turcji, jest serwis.

Nieważne jak bardzo speluniasta jest knajpa, w której siedzimy - zawsze jest tam ktoś kto zadba o stan naszego stołu. Nawet jeśli jesteśmy w jadłodajni typu self-service, po sobie sprzątać nie musimy.
Do McDonalda zawsze wpada się na zestawik i opuszcza się lokal, zostawiając pierdolnik na czerwonej tacy. Ktoś się tym zaopiekuje.

W lokalach na dłuższą biesiadę zawsze kręci się ktoś kto regularnie opróżnia popielniczkę, zabiera szklankę po herbacie, czasem nawet jeszcze z pozostawionym łykiem na później i proponuje następną, bo przecież herbatę pije się gorącą. Czasami są tak błyskawiczni i dyskretni, że jedno spojrzenie w drugą stronę i bach - szklanki nie ma. Nawet jeśli dla mnie była do jednej dziesiątej pełna, dla nich jest do dziewięciu dziesiątych pusta. Nabyłam już nawyk, by kłaść łapę na mojej szklance, kiedy Pan w jasnej koszuli zbliża się i analizuje stan stołu.

Dobry serwis nie ogranicza się jedynie do barów i restauracji. Kupując mięso w sklepie warto zdradzić sprzedawcy sekret - jakie danie  mamy w planach. Jeśli gulasz - pokroi nam mięsko, jeśli mielone - zmieli wybrany kawałek, jeśli kurczaczek - to wyporcjuje i usunie błonki. Nawet wytnie tłuszcz jeśli mamy taką potrzebę.
Widziałam również sklepy z poczekalnią - krzesełko, żeby klient się nie zmęczył, gdy mięsko będzie starannie pakowane.

Ryby. Kupiłam kiedyś całe ryby. Wypatroszone, lecz z głowami. Kiedy mój ukochany miał wziąć się za gotowanie, skrzywił się na kapkę krwi widoczną przez siatkę. Zdziwił się bardzo, gdy myjąc jego rybki, uraczyłam go dramatyczną historią corocznego zabijania karpia w Polsce. Karpia, który przez 2 dni żywy pływa sobie w wannie. Któremu jako dziecko nadawałam imię zanim skończył na wigilijnym stole.
Tu - nie do pomyślenia.



środa, 16 lipca 2014

Jak przeżyłam trzęsienie ziemii

Kiedyś wydawało mi się, że trzęsienia ziemi są hen hen daleko za górami i nigdy nie będzie mi dane tego doświadczyć. Jak z większością newsów serwowanych w tiwi.
A jednak….
W 1999 roku w okolicach Stambułu miało miejsce wydarzenie, o którym każdy miejscowy ma coś do powiedzenia. Niektórzy mówią bardzo traumatyczne rzeczy…
Trzęsienie ziemi 7,6 stopni w skali Richtera zabiło 17 000 ludzi, a kilkadziesiąt tysięcy raniło. Tuż po tym wydarzeniu ludność masowo opuszczała miasto (tymczasowo oczywiście). Niektórzy brali urlopy, inni tylko noce spędzali poza miastem, a za dnia wracali do szkół i prac. Znam takich, którzy kursowali tak przez miesiąc.
Owe trzęsienie ziemi miało miejsce nocą i zaskoczyło tak bardzo, że zapewne ciężko jest pozbyć się traumy.
Mój mężczyzna kiedy go jeszcze tylko odwiedzałam i kiedy mieszkał w innym miejscu – miał zwyczaj pozostawiania włączonego na noc światła i nie zamykał drzwi na klucz. Bo tak łatwiej wydostać się na zewnątrz „w razie czego”.
Poinformował mnie również, zresztą nie tylko on, że w Stambule spodziewane jest trzęsienie ziemi o podobnej skali, gdyż teren sprzyja. „Amerykańscy naukowcy” mówią o 5, czasem 10, czasem 20 latach, ale nikt nie wie.
Tymczasem w międzyczasie….
http://earthquaketrack.com/p/turkey/istanbul/recent – mówię o tym najżółtszym i największym, stosunkowo daleko od Stambułu.
Środek dnia, sobota. Mam lekcję z grupą początkującą. Stoję.
Jeden z uczniów rzecze: „Deprem”. Ja nie wiem co to deprem, on nie wie jak powiedzieć „earthquake” więc wącham powietrze, sądząc że się pali. Po czym wracam do lekcji. A on wybiega z sali, bo „It’s dangerous”. No to wybiegamy wszyscy. Ja jeszcze bezmyślnie wracam po torebkę.
Na korytarzu popłoch, wszyscy w drodze do wyjścia. Jedna z nauczycielek przetłumaczyła mi co znaczy deprem.
Takie właśnie jest moje pierwsze doświadczenie z trzęsieniem ziemi. Nawet o nim nie wiedziełam, bo na stojąco czuć mniej.
Mój chłopak minutę po już był ze mną na słuchawce informując, bym się nie bała, że już do mnie jedzie, ale żebym wyszła na zewnątrz.
Minutę później telefony już nie działały.
Wiem z opowieści, że u niektórych trzęsło bardzo porządnie, meble waliły o ścianę, a żyrandole dyndały gwałtownie. Niektórzy w ogóle nic nie poczuli. Nic się nikomu nie stało. I dobrze.

Czemu blogger znika

Mój chłopak prowadzi mały bar w samym sercu dzielnicy imprezowej Stambułu. Siłą rzeczy jestem stałym bywalcem, niemal Panią na włościach, bo od czasu do czasu zdarza mi się dotknąć kobiecą ręką wystroju, wprowadzić nowe trunki do menu (tu nikt nie słyszał o piwie z sokiem lub mad dogu) czy chociażby pozmywać szklanki w godzinach szczytu. Jednak większą część czasu przesiaduję przy barze i patrzę sobie.
Jest to świetny punkt obserwacyjny tureckiej obyczajówki, życia towarzyskiego, godowego i kultury picia.
Mamy przegląd całej śmietanki towarzyskiej, bo mimo że bar jest niewielki – nad nim znajduje się całkiem spory i znany w mieście klub reggae i żeby tam dotrzeć, trzeba przetoczyć się przez nasz lokal. A raczej wtoczyć 3 piętra wyżej po stromych schodach.
O stałych klientach..
Przychodzi od czasu do czasu mała grupka włoskich erasmusów. Dużo tańczą, prawie nie piją. Podchodzą do baru z dwudziestolirowym banknotem i proszą o coś możliwie najmocniejszego mieszczącego się w tej kwocie. Wyglądają jak dzieciaki z ogólniaka, tańczą do białego rana, przy szklance miksu alkoholowego, niezbyt strawnego bez przepitki i zawsze się uśmiechają.
Niemal co sobotę, nad ranem, schodzi z góry około 45letni, nieco łysiejący jegomość. Ubrany zawsze tak samo, w skórzaną kurtkę i ciemne spodnie.  Zamawia zawsze to samo piwo. Staje w kącie i zapala papierosa. Popija piwo, pali, odpala nowego papierosa od starego, a peta rzuca na ziemię bez przytupywania. W tej pozycji pozostaje do samego końca, wychodzi razem z nami, kiedy zamykamy, pozostawiając za sobą pustą butelkę i widok jak po rozsypanej popielniczce. Z tego co wiem to samo robi w powyższym klubie przez 5 godzin (zanim zejdzie do nas na godzinkę). Co tydzień.
Przetacza się przez nas również cała masa czarnoskórych przybyszów z różnych zakątków Afryki: Gwinei, Nigerii, Gambii… Zawsze barwnie ubrani, obwieszeni złotymi łańcuchami i z masą sygnetów na palcach. Zawsze usmiechnięci i nadmiernie odważni w kontaktach damsko-męskich. Proponują wspólną zabawę lub od razu seks. Czasem przywitają się stwierdzeniem „Ju ar biutiful”, czasem zapytają o imię… Zawsze chcą stawiać drinki.
1536710_390187784450212_860731883_n
A jest komu..
Jako że klub nad naszym barem jest strefą reggae – stroje płci pięknej to uciecha dla oka męskiej braci. Odsłonięte brzuchy, nawet w zimie, krótkie kolorowe spódniczki, odkryte plecy. Dready i kolory. Piercingi i tatuaże. Każdy jak chce, a zazwyczaj chcą efektownie i swobodnie.
Z barowych atrakcji – muszę wspomnieć też o demonstracjach. Jeśli w Stambule jest demonstracja – a jest ich dużo – zazwyczaj przetacza się ona za naszymi oknami. Przetaczają się także policjanci rzucając w protestujących bombki z gazem pieprzowym. W barze wówczas pusto. Do czasu aż bombka wyląduje na tyle blisko, że aż my wewnątrz musimy zasłaniać usta i nosy oraz wycierać łzy. Wtedy bar staje się schronem dla załzawionych, czerwonych twarzy, wpełzających po schodach w poszukiwaniu świeżego powietrza.
Czasem nie mamy gości wcale. W tygodniu zazwyczaj jest pusto – zaskoczenia brak. Ale też nie każdy piątek i nie każda sobota równa się impreza. Stoliki czyste, świeczki się palą, muzyka gra, a w środku tylko personel.
Szefowa całego przybytku (całego budynku i reggae klubu)) to urocza, wielkooka Turczynka po trzydziestce. Nie ma dreadów, przeważnie w dżinsach i czarnej bluzce. Na początku wyglądała mi na ciągle zestresowaną i zamartwiającą się. Nie mówi po angielsku, ja nie mówie po turecku, ale ciągle mówimy sobie, że jesteśmy piękne. I na tej retoryce oparta jest nasza znajomość i wiem, że bardzo się lubimy. Tak niewiele zależy od słów.
1515018_390187241116933_858851612_n
Najciekawsze widoki zawsze mamy około godziny 4 nad ranem, kiedy towarzystwo z góry opuszcza lokal. Mają do pokonania 4 piętra stromych schodów. Zanim do nas dotrą są już bardzo zmęczeni chodzenie w dół na okrętkę. I zazwyczaj bardzo pijani. Schodząc asekurują się nawzajem, zeskakują, spadają.. Raz zdarzyło nam się wzywać pogotowie. Przeważnie jednak wygląda to komicznie i w planach mamy ustawienie na wprost kamery :)
W Turcji pije się dużo (i na wesoło). Dużo i długo. Zdarza się nam zamykać o 6-7 rano, a wychodząc na zewnątrz w blasku wschodzącego słońca, ulice są wciąż zatłoczone jakby czas nie istniał, a doba nie miała końca. Jedynie gawiedź nie w pełni w pionie snuje się po ulicach. I to jedyna różnica między wieczorem, a porankiem.
Lubię nasz bar. Jest mały, zawsze znajome buzie, miła atmosfera, zero nadęcia, przyjazna ekipa :) co weekend ktoś ma urodziny, są świeczki i tort. Wczoraj nawet ktoś się oświadczył, ktoś powiedział tak.
993741_364957473639910_1519537807_n
249093_356649594470698_822805796_n
„Niestety” dostałam pracę. Więc pewnie nie będę już na bieżąco, i raczej nie będę też Panią na włościach. Wpadnę czasem jako gość, lub organizator polskiego spotkania.CZemu blogger znika

Jak się (nie)ubierać w Stambule

Kiedy  pierwszy raz wyruszałam na wakacyjne zwiedzanie miasta był październik.  Spodziewałam się więc pogody dobrej – w końcu to kraj śródziemnomorski, ale na wszelki wypadek zapakowałam kilka sweterków i lekką kurtkę. Trafiłam. Październikowa stambulska pogoda przywitała mnie klimatem, który znam z Polski… wiosną.
Wybierając  tę porę roku nawet nie spodziewałam się, że przypadkowo uniknęłam dylematów związanych z odpowiednim ubiorem. Mam tu na myśli turecką obyczajówkę i konsekwencje jakie mogą nastąpić po wyborze tzw. niewłaściwego stroju. Wszak wspomniane wyżej, wiosenne, luźne dżinsy i zakrywające wszystko długorękawowe sweterki, które wygodne są podczas zwiedzania – spradzą się chyba na każdej szerokości geograficznej i nie wzbudzą podejrzeń.

Skupię się na ubiorze kobiecym. Od początku.
W Turcji zaobserwowałam niemal każdy możliwy rodzaj ubioru. Od zakonnicopodobnych uniformów, odsłaniających jedynie okolice oczu, chusty wszelakiej maści, tradycyjne, ubiory neutralne, eleganckie, kobiece garnitury, krótkie sukieneczki. Widziałam też transwestytów odsłaniających niemal wszystko, podkreślające swoje nienaturalne biusty brakiem stanika… Napływ obcokrajowców w rejonach turystycznych skutkuje misz maszem tkanin i kolorów, również tych egzotycznych – prawdopodobnie z najdalszych zakątków Afryki.
W bardziej konserwatywnych dzielnicach próżno szukać kobiety bez chusty na głowie. Nie dlatego, że jest to jakiś prawny wymóg. To doskonały przykład tego, że w Turcji islam ma się lepiej niż katolicyzm w Polsce, a muzułmańska kobieta chustę po prostu musi mieć. Pozwala im to na precyzyjne odfiltrowanie tych przyzwoitych dam od tych z piekła rodem. Zazwyczaj chuście towarzyszy długa, trapezowa, ohydna spódnica i nadwaga. Choć to ostatnie wymogiem obyczajowym raczej nie jest.
Bez względu na to jak bardzo bezpłciowo jestem ubrana, idąc ulicą z moim chłopakiem za rękę, czując wiatr w moich jasnych włosach i przewyższając conajmniej o głowę 90% tureckich kobiet – przez większość z nich jestem uznana za ruską prostytutkę. Dosłownie.
Kilka lat temu do Turcji masowo przybywały młode Rosjanki i Ukrainki, z nadzieją na lepsze życie. Wiązały się z niekoniecznie przystojnymi i młodymi, ale na pewno majętnymi w ich rozumieniu, tureckimi mężczyznami i żyli długo i szczęśliwie, w myśl zasady win-win. Ta tendencja utrzymywała się na tyle długi czas, by nawet w świadomości młodszej i nowoczesnej części społeczeńsywa – słowiański akcent i delikatne rysy twarzy pozostały kojarzone z rozwiązłymi dziewczętami ze wschodu.
Kiedy zapytałam mojego ukochanego, czy mówiąc że jestem z Polski narażam się na zaszufladkowanie, odpowiedział: „Jak powiesz, że jesteś z Polski to już inna historia..” (That’s my girls!!). No ale po samym akcencie czy urodzie nikt mnie z Polską nie skojarzy.
W związku z czym przechadzając się w męskim towarzystwie i trzymając się jak to zakochani, za rączki – skupiam na sobie wzrok „lepszych” pań, które wyrazem swojej twarzy, mówią do mnie: „Wiem co robisz, powinnaś się wstydzić!”.

Piszę tutaj o miejcach typowo mieszkaniowych, bo dzielnica rozrywkowa i turystyczna rządzi się już innymi prawami i cieszy większą swobodą. I próżno szukać ochuszczonych pań.
Tam nawet krótka sukienka furory nie robi. Tak przynajmniej wydawało mi się, kiedy widziałam tureckie dziewczyny brylujące z odsłoniętymi brzuchami w czasie zimy, pokonujące dystans od jednego klubu do drugiego.
Kiedy chcę wyglądać ładnie i pogoda na to pozwala – mam prawdziwy dylemat. Pierwszy raz pojawił się on w lipcu, kiedy jeszcze tu nie mieszkając – odwiedziłam mojego ukochanego.
Nigdy nie byłam zbyt wyzywająca w swoich kreacjach, wydawało mi się, że latem większość warszawianek odsłaniała więcej niż ja. Nigdy też nie byłam wielką fanką mojego biustu czy ud – nie miałam więc w szafie wydekoldowanych, krótkich sukienek.
Jestem za to miłośniczką luźnych, lekkich wdzianek, spod których odrobinę (!) prześwituje bielizna. Miałam też jedną, letnią sukienkę, która odsłania jedynie fragment części krzyżowej pleców. Sama w sobie jest natomiast w moim odczuciu skromna i dziewczęca.
Pakując się do podróży nie uwzględniłam jednej istotnej okazji, która miała miejsce w lipcu. Ramadan.
Podczas ramadanu nawet niereligijni Turcy przechodzą metamorfozę i starają się szanować tradycję skromności (niekoniecznie ścisłego postu).
Kiedy wyszykowałam się do wyjścia, w szortach i koszulce z transparentnym elementem z boku brzucha mój ukochany ostrzegł mnie. Nie robił tego zazdrośnie – nie ma tego w zwyczaju, nie ma też w zwyczaju prawić mi komentarzy innych niż „Wyglądasz świetnie”. Wyjście natomiast w takim wydaniu poskutkuje tym, że wszystkie oczy na ulicy będą zwrócone na mnie. Zrozumiałam też, że opisana wyżej sukienka – nie znajdzie tu swojego zastosowania. Jak i 90% wszystkich innych części garderoby jakie ze sobą zabrałam. Nie zrozumiałam natomiast dlaczego szorty do połowy uda w towarzystwie zwykłego topu z bawełny (choć odsłaniają więcej niż powyższy zestaw) – są już dopuszczalne.
Główkowałam przez kilka kolejnych dni i nie pojęłam do końca tej różnicy. Ok – przezroczystości out.
Odkąd tu mieszkam staram się troszczyć o odzieżową przyzwoitość i nie rzucać w oczy. Raz jeden zdarzyło mi podyskutować o moim wyborze stylistycznym z moim mężczyzną, ponieważ mimo tego, że nie odsłaniałam praktycznie nic – byłam zbyt „hot”.
O co więc chodzi?
Porozmawiałam więc tu i ówdzie z bardziej wyzwolonymi tureckimi koleżankami i okazało się, że niemal każda z nich miała w swoich doświadczeniach incydednt próby gwałtu, czy rabunku. Podyskutowałyśmy sobie również o starszych panach wlepiających swoje oczy – nawet w dziesięciocentymetrową przestrzeń między długą spódnicą, a krytymi butami i myślącymi strach myśleć o czym.
Zrozumiałam, że mojemu wybrankowi wcale nie chodzi o nieprzyzwoite ubranie i jego turecką zazdrość, a jedynie o poczucie bezpieczeństwa, które będzie towarzyszyć mi zawsze, kiedy będę niewidoczna. Szczególnie gdy wracamy w środku nocy z wojaży.
Pozwala mi też uniknąć wlepionych we mnie wielu, ciemnych par oczu, otoczonych wyrazem twarzy, który wcale nie sprawia, że czuję się atrakcyjniejsza, a co najwyżej rozbierana wzrokiem.  Przecież europejki i kobiety ze wschodu są łatwiejsze niż turczynki (o tym kiedyś osobna notka, bo temat obszerny).
Nie stawiam więc buntowniczo na swoim, a znajduję kompromis. Znajoma rosjanka, która za swoją miłością przyjechała do Polski – dała mi pewną, dobrą radę: „Pamiętaj, to jest ich kraj, trzeba przestrzegać pewnych zasad, a czasem po prostu zamknąć usta. To nic wielkiego” ;)
Niewątpliwie jednak bycie wysoką, jasnowłosą kobietą, pośród krempych, ciemnych, młodych dam – uniemożliwia mi całkowite zniknięcie… No i odsłoniętą. Bo jedyną koniecznością, by przykryć włosy jest zwiedzanie meczetu.

Całkiem przypadkiem mam tureckie imię...

Całkiem przypadkiem mam tureckie imie. Popularne, tureckie imię męskie.
Co prawda tureccy mężczyźni swoje imiona piszą Kaya, ale tylko dlatego, że tureckie„j” nie brzmi jak „j”.
Zanim przyjechałam do Stambułu mój chłopak, by uniknąć nieporozumień, opisywał swoją dziewczynę imieniem Kazia, czytając „j” po turecku. Biedak…
Podejrzewam, że jest to pewien wyczyn zwracać się do swojej ukochanej imieniem kumpla… Wyobrażam to sobie tak, jakbym ja miała szeptać swemu lubemu „Kocham Cię Agnieszka”..
Ja swoje imię lubię (choć nie zawsze tak było – patrz niżej) a szczególnie lubię je w tym kraju, gdzie pewnie jestem jedną z bardzo nielicznych przedstawicielek płci pięknej o imieniu Kaja.
Podstawowym powodem jest znaczenie. Kiedy poszukiwałam symboliki mojego imienia, zanim z Turcją miałam cokolwiek wspólnego, okazało się, że jeśli sięgnąć do łaciny, imię Kaja znaczy tyle co „Kura” (nie dosłownie, ale najbliżej).
W Turcji natomiast jestem skałą, głazem nie do zdarcia… Jak śpiewała Kayah „Jestem kamienieeeeeeeem”…
Ponadto… w swojej mowie ulicznej tureccy mężczyźni zamiast mówic, że jakaś „laska wymiata” – używają sformuowania „ona jest jak kamień”..
Tym sposobem wszystkie fajne dziewczyny są w tym kraju „jak kaja”.  ;-)
W tym miejscu pragnę podziękować rodzicom za wybranie przeklętego przeze mnie w dzieciństwie imienia. I cofam wszystko co złego mówiłam o Kai w kontekście zbyt oryginalnego (by pozostać niezauważoną) imienia… :-)

Rozmiar ma znaczenie

Stambuł nie jest po prostu dużym miastem. To jest Stambuł.
Zanim po raz pierwszy przyjechałam do Stambułu – nie miałam pojęcia… Nawet gdy tu przyjechałam – nie miałam pojęcia, ponieważ dla turysty liczy się jedynie skrawek ziem wyznaczonych przez przewodnik i ograniczony czas urlopowy.
Nawet teraz pewnie nie mam pojęcia i wyobraźni gdzie właściwie żyję, gdyż widziałam tak niewiele (z możliwego). Proszę więc potraktować tę notatkę jako dalszy ciąg wrażeń początkującej imigrantki.
Na początek trochę cyferek i proste porównanie. Warszawa kontra Stambuł.
Powierzchnia:
Warszawa           517 km/2                  Stambuł              1538 km/2

Liczba mieszkańców (oficjalnie): 
Warszawa           ok. 1 700 000             Stambuł              13 800 000

Gęstość zaludnienia:
Warszawa           3300 os/km                                       Stambuł              6800 os/km

Oznacza to w praktyce, że pod względem ludności Stambuł jest jednym z zajwiększych miast świata, a Warszawa przy nim wygląda (z tej samej wysokości) jak wioska w lesie.
istanbul
warszawa
Jest to jedyna metropolia na świecie, której obszar nie zmieścił się na jednym kontynencie – mamy więc europejką część Stambułu i azjatycką część Stambułu.
Nie znaczy to oczywiście, że zabudowania Starego Kontynentu to modernistyczne konkstrukcje w stylu europejskim, a Azja to domki ze śmiesznymi dachami. Obie strony są wypełnione zarówno starymi, rozsypującymi się ruderami jak i pięknymi, bogatymi willami. Zależy od dzielnicy. Do tej pory nie zwiedziłam zbyt wielu zakątków miasta, kończę więc wątek architektoniczny i wracam do tematu rozmiarów.
Życie w największym mieście Europy (!) ma oczywiście dużo zalet i dużo wad.
Podstawową wadą jest dystans i sposób jego pokonywania.
Nie jestem w stanie, ze swoimi warszawskimi przyzwyczajeniami i krótkim czasem rezydentury, zrozumieć tutejszego systemu transportu publicznego.Mamy do dyspozycji metro, metrobus (połączenie autobusu i metra w jednym – absolutnie nie jest to trolejbus, ale o tym w kolejnych postach), autobusy fioletowe, autobusy żółte, dolmuse (taksówki, które zabierają 9 osób, a czasem więcej – poupychanych w dziwnych pozycjach na niewielkiej przestrzeni), zabawne, niebieskie miniautobusy, którymi nie miałam jeszcze okazji podróżować, łódki i tramwaje wodne, tramwaje naziemne i Allah jeden wie co jeszcze…
Z mojej dzielnicy, która jest jedną z prawie zewnętrznych – dotarcie do ścisłego centrum miasta, gdzie Stambułczycy zjeżdzają  głównie na imprezy, podróżuję piętrowymi autobusami, które wyglądają jak autokary, z tą różnicą, że przy wejściu znajduje się tradycyjny „kasownik” biletów.
Dołączając do tego czas podróży (około 1,5h, w korkach nawet i 2,5h) czuję się jakbym zmierzała do innego miasta. Choć cały czas gęstość zabudowań wygląda tak samo – gęsto, ciasno, dużo…
Nie zawsze jednak jest ten luksus, że gdy zmierzamy z punktu A do punktu B – mamy takowy autobusik do dyspozycji.
2 razy (na jakieś 5) zdarzyło się, że autobus po prostu się nie pojawił. Ani pierwszy spodziewany, ani 2 kolejne. Wówczas pozostaje poszukiwanie kolejnych środków lokomocji i tu najczęściej jeden, wygodny, z miejscem siedzącym – się nie trafia.
Jak wspominałam, o metrobusie napiszę w przyszłości niedługiej kolejny post (potrzebuję do tego zdjęć), ale samo wyobrażenie stania w poruszającym się pojeździe pełnym ludzi, przez godzinę – może dać pewne wyobrażenie…
Jedno z dziwniejszych doświadczeń jakie mnie spotkało w związku z transportem publicznym było poszukiwanie przystanku jednego z autobusików, którego nazwy nie znam. Mój chłopak zatrzymał się na chodniku i oznajmił – tu jest przystanek. Rozejrzałam się: znaku brak, zatoczki brak (trzypasmówka) i ani jednej wskazówki, którą Szerlok mógłby zauważyć.
- Skąd wiesz, że tu jest przystanek?
- Trzeba wiedzieć.
Dość o komunikacji miejskiej – wszystko sprowadza się do tego, że w Stambule samochód warto mieć. Wówczas dystans z naszej dzielnicy do centrum miasta zajmie bez korków tylko (!) 45 minut. Samochód też strach mieć (ceny benzyny, brak miejsc parkingowych, szaleni kierowcy, korki – o tym później).
Kolejnym dość znaczącym utrudnieniem życia w Stambule jest korek.
Korek z samochodów, korek z samych taksówek, korek z pieszych – widziałam je wszystkie…
Jak wspominałam w poprzednim poście – duża część młodych stambułczyków ze smarfonami wyposaża je w aplikację pokazującą mapę miasta z zaznaczonym w czasie rzeczywistym natężeniem ruchu. I jeśli tylko fragment trasy jest czerwony – nawet nie ruszają z miejsca. Brzmi rozsądnie, ale trudno jest przyzwyczaić się do tego, że pewien rytm życia wyznaczają korki. Codziennie. Bez tego można stracić dużo czasu, który warto przeznaczyć na przyjemności, a tych w Stambule jest wiele.
Jako że miasto jest gigantyczne (i usytuowane na pagórkowatym terenie) każdy dzień obfituje w urbanistyczne widoki. Oczywiście co kto lubi, bo można je traktować jako naoczny moloch i gwałt na naturze. Dla mnie to przyjemność podziwiać twór ludzki skoro już natura dawno zniknęła pod gruzami.
47443_500117820006555_1136804065_n
Rozmiary Stambułu będą wielokrotnie pojawiać się w notatkach, bo dumam o nich często i wciąż szukam porównań… Przwijać się będą w wątkach dot. codzienności więc mam nadzieję, że w przypadkach braku słów, by krótko wyrazić o czym mówię – będę miała do czego czytelnika odsyłać.

W Turcji mówi się po turecku

Kiedy przyjeżdżali do mnie do Polski zagraniczni goście – moi znajomi, nawet jeśli niezbyt odważnie, to jednak – posługiwali się językiem angielskim. Kto mógł – przełączał się nawet w rozmowach z innymi Polakami, by ów gość nie czuł się niekomfortowo. I jedynie w momencie absolutnej pustki w głowie – przepraszał i pozwalał sobie na użycie kilku zdań w języku ojczystym.
Tak też wyobrażałam sobie Turcję.
Jeszcze zanim tu zamieszkałam na stałe, a wpadłam w odwiedziny, trochę pogniewałam się na mojego ukochanego, że podczas spotkania ze znajomymi (polilingwistycznymi) – znaczna większość rozmowy toczyła się poza moim obrębem zrozumienia.
Moja polska koleżanka, którą miałam przyjemność poznać podczas jednego z takich spotkań, mająca kilkumiesięczne doświadczenie w życiu na tureckiej ziemi, powiedziała po prostu „zapomnij, że Ci się uda”. To apropos moich wielkich planów resocjalizacji najbliższego otoczenia.
Wszystko stało się oczywiste, kiedy przeprowadziłam się tu na stałe i conajmniej kilka razy w tygodniu mam możliwość przebywania w jakiejś grupie osób. Stało się dla mnie jasne, że tego poprzedniego razu powinnam być raczej wdzięczna za specjalne traktowanie i używanie od czasu do czasu mowy angielskiej.
Jedno z rodzinnych spotkań – ja i trzy osoby. Wszystkie posługujące się językiem angielskim. Po wymianie kilku zdań przyszedł czas na turecki i tak też pozostało przez 2 godziny wspólnego biesiadowania przy stole.
Możnaby rzec – dobra okazja do osłuchania się z językiem.
W moim osobistym odczuciu, po osłuchiwaniu się z językiem od miesiąca, stwierdzam – że jeśli nie rozumie się nic – nic nie da samo słuchanie. Dawno już nie zaczynałam się uczyć jakiegoś języka obcego, zawsze unikałam tego jak ognia, bo nie lubię robić rzeczy, które nie wychodzą mi dobrze. Wniosek – jeśli dalej tak pójdzie – moje życie towarzyskie umrze zanim się zacznie.
To nie wszystko. Mimo tego, że Turcja jest krajem dobze rozwiniętym, jest prawie w Europie, jestem w Stambule (czytaj: największym mieście) – po opuszczeniu ścisłego centrum i turystycznej strefy – szanse spotkania anglojęzycznego sprzedawcy w sklepie spożywczym graniczy z cudem. Płacenie za zakupy odbywa się wówczas wystawianiem wszystkich pieniędzy i pozwoleniem sprzedawcy na samodzielne zgromadzenie należnych lir i kuruszów. Chyba mi się nie zdarzyło, że takowy wziął sobie więcej niż powinien – ale kto wie.
Ponadto – schody napotykamy niemal wszędzie. Język turecki jest wyjątkowy pod tym względem, że niemal wszystkie nowe słowa (prócz trafika, televisyona i telefona) – Turcy mają swoje. Ot chociażby niewinny komputer, który w wielu wariantach występuje na całym świecie w podobnej formie. W Turcji, do facebooka, służy bilgisayar. Niewiele słów polskich czy angielskich – w swoim odpowiedniku tureckim, brzmi podobnie.
W związku z powyższym…
W ciągu ostatniego miesiąca miałam okazję robić pranie samodzielnie 2 razy. Za pierwszym razem do pojemnika na płyn do płukania trafiło mydło w płynie (pachniało najintensywniej ze wszystkich butelek w szafce), za drugim płyn do mycia podłóg (drogą eliminacji, mając jeszcze do wyboru siarczyście pachnący turecki domestos).
Sytuacje, które opisuje, z perspektywy czasu, wydają mi się w moim przypadku jakkolwiek in plus. Być może gdybym mogła śmiało komunikować się z każdym w języku angielskim, czy mogła dzięki domysłom zrobić pranie jak należy – nawet nie zaczęłabym się uczyć turkczyzny. Albo uczyłabym się wolno. Albo od niechcenia. Bat nad głową jest najsilniejszą motywacją dla mnie – uczę się więc niemalże codziennie.