Kiedy przyjeżdżali do mnie do Polski zagraniczni goście – moi znajomi, nawet jeśli niezbyt odważnie, to jednak – posługiwali się językiem angielskim. Kto mógł – przełączał się nawet w rozmowach z innymi Polakami, by ów gość nie czuł się niekomfortowo. I jedynie w momencie absolutnej pustki w głowie – przepraszał i pozwalał sobie na użycie kilku zdań w języku ojczystym.
Tak też wyobrażałam sobie Turcję.
Jeszcze zanim tu zamieszkałam na stałe, a wpadłam w odwiedziny, trochę pogniewałam się na mojego ukochanego, że podczas spotkania ze znajomymi (polilingwistycznymi) – znaczna większość rozmowy toczyła się poza moim obrębem zrozumienia.
Moja polska koleżanka, którą miałam przyjemność poznać podczas jednego z takich spotkań, mająca kilkumiesięczne doświadczenie w życiu na tureckiej ziemi, powiedziała po prostu „zapomnij, że Ci się uda”. To apropos moich wielkich planów resocjalizacji najbliższego otoczenia.
Wszystko stało się oczywiste, kiedy przeprowadziłam się tu na stałe i conajmniej kilka razy w tygodniu mam możliwość przebywania w jakiejś grupie osób. Stało się dla mnie jasne, że tego poprzedniego razu powinnam być raczej wdzięczna za specjalne traktowanie i używanie od czasu do czasu mowy angielskiej.
Jedno z rodzinnych spotkań – ja i trzy osoby. Wszystkie posługujące się językiem angielskim. Po wymianie kilku zdań przyszedł czas na turecki i tak też pozostało przez 2 godziny wspólnego biesiadowania przy stole.
Możnaby rzec – dobra okazja do osłuchania się z językiem.
W moim osobistym odczuciu, po osłuchiwaniu się z językiem od miesiąca, stwierdzam – że jeśli nie rozumie się nic – nic nie da samo słuchanie. Dawno już nie zaczynałam się uczyć jakiegoś języka obcego, zawsze unikałam tego jak ognia, bo nie lubię robić rzeczy, które nie wychodzą mi dobrze. Wniosek – jeśli dalej tak pójdzie – moje życie towarzyskie umrze zanim się zacznie.
To nie wszystko. Mimo tego, że Turcja jest krajem dobze rozwiniętym, jest prawie w Europie, jestem w Stambule (czytaj: największym mieście) – po opuszczeniu ścisłego centrum i turystycznej strefy – szanse spotkania anglojęzycznego sprzedawcy w sklepie spożywczym graniczy z cudem. Płacenie za zakupy odbywa się wówczas wystawianiem wszystkich pieniędzy i pozwoleniem sprzedawcy na samodzielne zgromadzenie należnych lir i kuruszów. Chyba mi się nie zdarzyło, że takowy wziął sobie więcej niż powinien – ale kto wie.
Ponadto – schody napotykamy niemal wszędzie. Język turecki jest wyjątkowy pod tym względem, że niemal wszystkie nowe słowa (prócz trafika, televisyona i telefona) – Turcy mają swoje. Ot chociażby niewinny komputer, który w wielu wariantach występuje na całym świecie w podobnej formie. W Turcji, do facebooka, służy bilgisayar. Niewiele słów polskich czy angielskich – w swoim odpowiedniku tureckim, brzmi podobnie.
W związku z powyższym…
W ciągu ostatniego miesiąca miałam okazję robić pranie samodzielnie 2 razy. Za pierwszym razem do pojemnika na płyn do płukania trafiło mydło w płynie (pachniało najintensywniej ze wszystkich butelek w szafce), za drugim płyn do mycia podłóg (drogą eliminacji, mając jeszcze do wyboru siarczyście pachnący turecki domestos).
Sytuacje, które opisuje, z perspektywy czasu, wydają mi się w moim przypadku jakkolwiek in plus. Być może gdybym mogła śmiało komunikować się z każdym w języku angielskim, czy mogła dzięki domysłom zrobić pranie jak należy – nawet nie zaczęłabym się uczyć turkczyzny. Albo uczyłabym się wolno. Albo od niechcenia. Bat nad głową jest najsilniejszą motywacją dla mnie – uczę się więc niemalże codziennie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz